Zwiedzamy Boliwię - Parinacota Express

REKLAMA
REKLAMA
Maleńka wioska Sajama
REKLAMA
Miejsce to oczarowuje widokiem księżycowego surowego Altiplano, nad którym dominują potężne wulkany. W środku tego nieprzyjaznego pustkowia, zagubiona wśród wulkanicznego pyłu, suchych traw i pasących się stad lam, leży maleńka wioska Sajama. Czas jakby się zatrzymał – zmieniło się to, że przybyły dwie lampy uliczne. Mimo to w nocy w wiosce jest tak ciemno, że spacer grozi nadepnięciem na śpiącego psa.
Na nasz ulubiony koniec świata, czyli do Parku Narodowego Sajama chcieliśmy ponownie pojechać już od początku naszego pobytu w Boliwii. Choć byliśmy tu dwa lata temu, kiedy zdobywaliśmy wulkan Sajama. Skoro już przyjechaliśmy - postanowiliśmy zdobyć Parinacotę, jeden z dwóch bliźniaczych wulkanów na granicy z Chile. Parinacota (6342 m) przykuwa wzrok pięknym regularnym kształtem i ogromnym kraterem widocznym nawet z dużej odległości.
Muł czy auto terenowe?
REKLAMA
W wiosce powiedziano nam, że jednego muła nie opłaca im się wynajmować na tak odległą drogę (do obozu bazowego pod Parinacotą i Pomerape jest 26 km). Jedynie auto terenowe wchodzi w grę (w wiosce są całe dwa i jeden busik jeżdżący do odległej o 4 godziny Patacamaya). Dla nas to żadne rozwiązanie, bo dowiezienie nas pod wulkany i odebranie to ogromne pieniądze. Po negocjacjach, kierowca wpada na szalony pomysł. Mamy pojechać około północy do bazy, gdzie on zaczeka na nas w samochodzie nie wracając do wioski, a my wyruszymy około pierwszej z pominięciem campo alto na szczyt. To 1600 m przewyższenia, droga w większości w nocy, a my jesteśmy sami bez przewodników czy innych osób znających drogę. Pomysł szalony – to co robi się w trzy dni mamy zrobić w jedną noc. Idziemy.
Po północy wyjeżdżamy z wioski z pewnym opóźnieniem, gdyż w tych temperaturach akumulator odmawia posłuszeństwa. W bazie jesteśmy po pierwszej i około drugiej ruszamy w długą drogę. To góra rzadko odwiedzana, nie ma nikogo. Księżyc schował się za wulkany jest zupełnie ciemno. Po początkowym kluczeniu, odnajdujemy drogę. Mijamy miejsce, w którym jak się domyślamy zakłada się campo alto. Powoli zygzakami wspinamy się na stok Parinacoty, za nami majaczy czarna sylwetka Pomerape. Mijają godziny o świcie na wschodzie pojawia się potężna Sajama. Słońce jeszcze długo nie może się zza niej wychylić. Wreszcie pojawia się prawie idealnie na szczycie wulkanu. A my uradowani stajemy na granicy śniegu, który o tej porze roku leży tylko bardzo wysoko (około 5900 m). To radość przedwczesna.
Zobacz: Santa Fe - hipisi i karaibski rum
Pola śnieżne w sierpniu
W sierpniu pola śnieżne pod szczytem to jedno wielkie pole penitentów. To czyni z podejścia prawdziwe piekło. Wydawało się, że do szczytu pozostała godzina, okazało się, że trzy. Penitenty, czyli śniegi pokutne nazwane tak przez Hiszpanów, gdyż z daleka przypominały klęczących pokutników, czynią z podejścia prawdziwą mękę. Moje oskrzela pozwalają na osiągnięcie w tych warunkach wysokości 6100 m. Iza wchodzi na szczyt zwieńczony ogromnym kraterem, również wypełnionym penitentami. Tym samym zdobywa swój trzeci sześciotysięcznik w ciągu miesiąca. A później galop do bazy. Z bazy do wioski. Zupa. O czwartej trzydzieści w nocy jedynym busikiem, który swój odjazd reklamuje klaksonem w ciemnościach, ruszamy do Patacamaya. W ośmioosobowym aucie w 21 osób, plus towar na targ w Patacamaya.
Przeczytaj: Jak zdobywaliśmy dach Wenezueli - relacja
REKLAMA
© Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A.
REKLAMA