Czy samochody elektryczne to przyszłość rynku motoryzacyjnego?
REKLAMA
REKLAMA
Czysty transport, w tym samochody napędzane prądem, to priorytet dla Unii Europejskiej. Ale jeszcze za wcześnie na radykalne zmiany w motoryzacji. We flotach firmowych królują pojazdy z silnikami wysokoprężnymi. Klienci prywatni już od nich odchodzą i wybierają auta benzynowe, względnie hybrydowe, ale nie elektryczne. Te ostatnie przy licznych zaletach wciąż mają wiele wad. Za mały zasięg, bardzo wysoka cena zakupu i ograniczona liczba stacji ładowania utrudniają ich upowszechnienie. Jakub Faryś, prezes Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego wyjaśnia, dlaczego popularne diesle nie ustąpią pola i jak rysuje się przyszłość rynku samochodowego w tym zakresie.
REKLAMA
Samochody z silnikami wysokoprężnymi wciąż są popularne, jednak zainteresowanie nimi spada. Coraz częściej podkreśla się, że przyszłość należy do pojazdów z napędem elektrycznym. Czy zmienią oblicze motoryzacji i zastąpią diesle?
Jakub Faryś: Do takiej wymiany na pewno szybko nie dojdzie ze względu na atuty, dzięki którym takie silniki wciąż górują na rozwiązaniami alternatywnymi. Po pierwsze, cena oleju napędowego w krajach europejskich od kilkudziesięciu lat pozostaje niższa niż benzyny. Silniki wysokoprężne wciąż są popularne i tylko nieco droższe od benzynowych, ale tańsze w eksploatacji. Oferują wyższy moment obrotowy i większy zasięg na jednym tankowaniu. Pod tym względem nawet najnowocześniejsze konstrukcje, zasilane z akumulatorów, nie są dla nich konkurencją. Dodatkowo przez długi czas ten segment szybko przystosowywał się do kolejnych norm unijnych nakazujących redukcję emisyjności szkodliwych substancji. Stąd wynika popularność takich samochodów osobowych w Europie. Zresztą nasz kontynent jest pod tym względem ewenementem – praktycznie na wszystkich innych osobówki z tym napędem są rzadkością.
Jednak Europejczycy zaczynają masowo wybierać inne rozwiązania. Dlaczego?
Jakub Faryś: W dużej mierze dzieje się tak z powodu kolejnych norm narzucanych przez Komisję Europejską. W silnikach wysokoprężnych coraz trudniej sprostać wymaganiom dalszego ograniczania emisji różnych szkodliwych substancji. Z tego powodu producenci zapowiadają ograniczenia lub wręcz zaniechanie produkcji samochodów osobowych zasilanych olejem napędowym. Ale takie zmiany nie dotyczą pojazdów dostawczych i ciężarowych – dla nich nie ma alternatywy, która byłaby powszechnie dostępna. Brakuje infrastruktury do ładowania samochodów elektrycznych, a także napędzanych sprężonym lub ciekłym gazem ziemnym – CNG i LNG.
Nieco inaczej jest w przypadku osobówek…
Jakub Faryś: Tu kupujący dochodzą do wniosku, że bardziej atrakcyjny jest napęd benzynowy. W różnych krajach europejskich, już w ponad 200 miastach wprowadza się restrykcje dla jednostek z silnikami wysokoprężnymi. Co prawda dotyczy to starszych egzemplarzy, ale klienci obawiają się, że nawet najnowsze modele, spełniające normę Euro 6c, zbyt szybko stracą wartość po kolejnych ograniczeniach. Dlatego wybierają przede wszystkim napędy benzynowe i hybrydowe. Rzadko natomiast decydują się na auta zasilane energią elektryczną.
Jednak oferta tych ostatnich rośnie, sprzedają je wszyscy liczący się producenci. Może jednak wkrótce zastąpią tradycyjne pojazdy?
Jakub Faryś: Nie stawiałbym tezy o zastępowalności samochodów spalinowych, także z silnikiem diesla. Te ostatnie wciąż mają dość niskie zużycie paliwa w porównaniu z innymi. Na jednym pełnym baku przy spokojnej jeździe są w stanie pokonać nawet 1000 km. To zasięg do dziś niedostępny dla aut z silnikami elektrycznymi, a nawet benzynowymi. Głównymi nabywcami pojazdów wysokoprężnych są firmy, a te – biorąc pod uwagę parametry techniczne i ekonomiczne – na pewno nie będą gwałtownie wymieniać posiadanych flot.
Jakie warunki muszą zostać spełnione, by motoryzacja przeniosła się w świat elektryczności?
Jakub Faryś: Jeżeli będziemy oczekiwać, że samochody elektryczne mają zapewniać takie same parametry i taką samą wygodę użytkowania jak spalinowa konkurencja, to na ich upowszechnienie jeszcze długo poczekamy. To bowiem oznaczałoby, że będą w podobnej cenie, ładowane w ciągu maksymalnie 15 minut i pozwolą przejechać jednorazowo co najmniej 600-700 km. Dziś dla większości modeli to nieosiągalne. Rozwój elektromobilności wymaga też budowy gęstej sieci stacji ładowania. Produkcja musi osiągnąć efekt skali, tzn. taką wysokość, by dzięki obniżonym kosztom konsumenci zdecydowali się na kupno. Szybka zmiana w ciągu kilku lat jest zatem mało prawdopodobna. Na razie to nisza. Auta przede wszystkim miejskie, służące dojazdom do pracy czy sklepów, pokonujące dziennie 30-40 km.
Technologie jednak szybko idą naprzód, pojawiają się nowe, doskonalsze rozwiązania. Czy to nie impuls do rewolucji?
Jakub Faryś: W perspektywie dziesięcioleci obraz motoryzacji z całą pewnością będzie inny. Ale w tym czasie może się także okazać, że zobaczymy jeszcze bardziej konkurencyjne propozycje. Mogą to być napędy zasilane gazem ziemnym lub wodorem czy wyposażone w ogniwa paliwowe i samodzielnie wytwarzające energię elektryczną, pozwalające jednocześnie jednorazowo przejechać ponad 700 km. I wtedy sytuacja się zmieni radykalnie. Na razie trudno przewidywać, co stanie się za kilka czy kilkanaście lat. Z pewnością będzie się rozwijała branża samochodów elektrycznych i segment hybryd plug-in z możliwością doładowywania akumulatora z gniazdka typowej sieci elektroenergetycznej. Dzięki tej możliwości przypominają one pojazdy elektryczne. Podczas jazdy w mieście mogą korzystać z doładowywania, pozwolą też – dzięki silnikowi spalinowemu – na dłuższe jazdy poza miastem.
Jakie w takim razie są powody, by kupować auta z akumulatorem zamiast baku?
Jakub Faryś: Może to być potrzeba prestiżu, budowanie wizerunku czy troska o ochronę środowiska. Jednak każdy nabywca – indywidualny, z małej lub średniej firmy, czy dużego przedsiębiorstwa musi przede wszystkim rozważyć swoje potrzeby i możliwość sfinansowania zakupów. Dla spółki działającej w obszarze związanym z ekologią może to być dobry wybór, zwłaszcza gdy jej samochody dziennie pokonują nie więcej niż 100-150 km i mają możliwość szybkiego doładowania. Ma to sens jako element strategii marketingowej czy tzw. działalności CSR. W przypadku dużych przedsiębiorstw z flotami liczącymi setki pojazdów napęd elektryczny nie jest żadną alternatywą. Oferowane modele są znacznie droższe od tradycyjnych, nie mogą też przejeżdżać 400-500 km dziennie. Bardziej zainteresowane mogą być firmy car-sharingowe, wynajmujące pojazdy na krótki czas. Część z nich już ma w ofercie egzemplarze z sinikami elektrycznymi, ale tu kalkulacja wygląda inaczej, ponieważ koszty przejazdu 1 kilometra są – w przypadku doładowania z gniazdka elektrycznego – o około połowę niższe niż w przypadku jednostek spalinowych, tańszy jest też serwis. Firmy mogą liczyć na zwolnienia z akcyzy, a ekologiczne samochody będą bez przeszkód wjeżdżać do tzw. zielonych stref, coraz liczniej pojawiających się w dużych miastach.
Czy Komisja Europejska może przyspieszyć zmiany, np. wprowadzając zakaz korzystania z jednostek spalinowych, przede wszystkim z silnikami wysokoprężnymi?
Jakub Faryś: Ustawodawca może uchwalić dowolne prawo lub dyrektywę, ale musi też brać pod uwagę reakcję rynku i potrzeby społeczne. Tak samo producenci, którzy mogą oferować klientom każdy produkt, ale sprzedadzą tylko to, co zechcą kupić klienci. Nabywcy to najwyższa instancja. Można ich nakłaniać, zmuszać, narzucać regulacje prawne, czy karać za ich niestosowanie, ale tylko w pewnych granicach. Gdyby dziś rządy krajów europejskich zakazały stosowania silników diesla, doszłoby do potężnych, ogólnoeuropejskich protestów i wręcz rewolucji. Dlatego śmiało można powiedzieć, że auta spalające olej napędowy pozostaną na rynku przez długie lata.
REKLAMA
REKLAMA